top of page

Jesteś na scenie, masz białe płótno... O tym, co ma malowanie do improwizowania.*

  • Kama
  • 1 mar 2022
  • 6 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 26 mar 2022


W szkole i podczas warsztatów w Gigantach na początku zajęć często proponuję ćwiczenia i gry z zakresu pedagogiki teatru, najczęściej improwizację sceniczną. Zresztą wspominam o tym także w opisie warsztatów. Dlaczego? I co to ma wspólnego z malowaniem? Ano, ma i to dużo. O tym związku zaraz, ale najpierw muszę wyjaśnić kilka spraw dotyczących samej sztuki improwizacji scenicznej.

ree

Co ma malowanie do impro?

Dawno temu, kiedy sama po raz pierwszy pojawiłam się na zajęciach z impro, poczułam taki zastrzyk energii, że wracałam do domu niemalże na skrzydłach. Czułam podskórnie i na powierzchni, że impro działa na mnie jak rozgrzewka, energetyk i otwieracz umysłu jednocześnie. Niezwykłe było to, ile się o sobie dowiedziałam. Kiedy zostaje się na scenie wyłącznie z własnym ciałem i umysłem zaczynają dziać się cuda. Ktoś powie: Ale jak to? Przecież jesteśmy ze swoim ciałem i umysłem cały czas! Nie do końca. Raczej mamy ciało i umysł, ale to nie dokładnie to samo. Na co dzień naprawdę rzadko używamy ich obu jednocześnie w takiej symbiozie i uważności. Nagle pokapowałam się, że w ciągu dnia wykonuję zadania, załatwiam sprawy, używam ciała do przemieszczania się, ale nie skupiam się na nim jakoś szczególnie, nie interesuje mnie, co ono czuje, dopóki mnie coś nie zaboli. A umysł? Rzadko kiedy pozwalamy mu tworzyć i snuć opowieści, bo wydaje się to zbędne w czasie codziennej bieganiny od zadania do zadania. A mózg uwielbia opowieści, świetnie się przy tym bawi i rozwija. To połączenie – ciało, które potrafi tak wiele i umysł, który snuje super-fajne opowieści – jest doprawdy wyzwalające. Powiedziałabym, że w pewnym sensie dało mi ulgę. Pozwoliłam sobie odetchnąć od ciągłej kontroli i zaufać swoim zasobom. Być tu i teraz i poczuć połączenie. Ze sobą. I z innymi.


Tego samego doświadczyłam potem, kiedy wróciłam do intensywnego malowania. Tworzenie w oderwaniu od siebie samego jest jałowe, bez sensu. Dlatego musiałam nauczyć się snuć swoją opowieść, łapać tropy, szukać w sobie tego, co dla mnie ważne. Wtedy dopiero zaczynało się malowanie z wypiekami na twarzy (i nie, nie mówię tu o malowaniu przy winie :)). Ale też nie chodzi mi o takie modne słowo jak „wena” i rzucanie się na płótno w „szale tworzenia”. Nie, zupełnie nie o to. Chodzi o sens i poczucie, że to, co tworzę, jest dla mnie ważne. Wynika ze mnie i zwyczajnie – czuję to. Moim zdaniem tworzenie opiera się na CZUJĘ TO. Podobnie jak impro. Bo ani tworzenia ani impro nie da się wyuczyć, nie ma tu kwestii czy tematu do wykucia na pamięć, nie ma ruchu, który możemy przećwiczyć sto razy i perfekcyjnie odtworzyć go na scenie czy na płótnie. Jesteś na scenie i albo czujesz ze sobą kontakt i możesz czerpać z tego, co w tobie jest, albo nie. Tak samo w twórczości. Masz białe płótno i albo zapełnisz je sobą albo zapełnisz je farbą. W moim odczuciu te dwie sztuki mają ze sobą bardzo dużo wspólnego.


I co ma impro do czajnika?

W impro jesteśmy na scenie z partnerem scenicznym. Partner to ktoś, z kim możemy w czasie grania sceny stworzyć taką opowieść, która nas samych zaskoczy. Ale to się dzieje tylko we współpracy, komunikacji i otwartości z obu stron. Dlatego w impro kluczowa jest zasada akceptacji, czyli „Tak, i…” zamiast dość powszechnego w życiu „Tak, ale…”. „Ale” odbija pomysł jak rakieta piłeczkę podczas gry w squasha. Możemy tak odbijać swoje pomysły i nigdy nie wyjdziemy poza ścianę, na której się zatrzymują. Impro i zasada "Tak, i…” to raczej…hm… curling! Drużyna współpracuje, obiera taktykę, komunikuje się ze sobą, każdy członek drużyny pomaga opowieści posuwać się do przodu i w odpowiednim kierunku (jak curlingowemu czajnikowi zmierzającemu do celu, czyli tzw. „domu”). A to wszystko na lodzie. Łatwo się poślizgnąć i wywalić, jeśli nie ma się odpowiednich butów. Ale z właściwym obuwiem (ćwiczenia), taktyką (doświadczenie) i współpracą drużyny czajnik precyzyjnie trafi do domu a opowieść improwizowana do celu. A celem może być… no właśnie… to z czego sami będziemy zadowoleni. Impro jest nasze i nikt nas z jego efektu nie rozlicza. Mamy się dobrze bawić i snuć opowieści, które dają nam satysfakcję. I znowu – tak samo jest z tworzeniem. Nie robimy tego dla nikogo. Nikomu się z tego nie tłumaczymy. To ma nam dawać zadowolenie. Oczywiście – możemy ostatecznie zrobić z tego sposób na życie i zająć się tworzeniem zawodowo. Czemu nie! Ale bez tego „czajnika w domu”, „opowieści u celu” czyli nas prawdziwych w twórczej wypowiedzi – ten sposób na życie szybko okaże się mało satysfakcjonujący.


ree

Zawodnik drużyny curlingowej z kamieniem zwanym pieszczotliwie czajnikiem (źródło: Wikipedia)


A scena do obrazu?

I teraz – zasada akceptacji, która jest kluczowa w impro, jest tak samo kluczowa w tworzeniu. Wracając do połączenia z samym sobą. W tworzeniu jesteśmy na scenie zarówno sobą i jak swoim partnerem. Wiem, ciekawe kombo. Ale tak. Sami podajemy sobie pomysł i jeśli na tę scenę twórczą wejdzie z nami jako partner nasz wewnętrzny krytyk i będzie odbijał każdą naszą propozycję jak piłeczkę w squashu („eee, to głupie…”, „niee… to do kitu jest”, „stary, no co ty? weź się”) to do… ściany (za przeproszeniem) dojdziemy. I z nosem przy tej ścianie będziemy próbowali wydusić coś ze swojej twórczości, a to będzie jałowe. Niekoniecznie złe czy „brzydkie” (o „ładne” i „brzydkie” jeszcze napiszę kiedyś), ale nie będzie w pełni nasze. Będzie przywodziło nam na myśl wszystkie odbite i ubite pomysły, których nie zrealizowaliśmy, bo tak, bo nie wiem, bo się bałam/bałem, you name it. Dobrze to znam – takie wypowiedzi malarskie stworzone wespół z moim krytykiem są dla mnie w jakimś sensie bolesne. Patrzę na obraz i przekręcam głowę na bok, to w jedną, to w druga stronę, szukając tam czegoś, co mnie złapie, przyciągnie i powie: „Tu! Tu jesteś ty!”. Ale mnie tam nie ma. Jest może kolor, może nienajgorsza kompozycja, może jakaś figuracja całkiem znośna, może ktoś by to i powiesił nad kanapą. Ale co z tego? Wiem, że potrzebuję i szukam w tworzeniu czegoś więcej. Bo tworzenie, sztuka, spotykanie się sztuką (kurcze, o tym też kiedyś napiszę 😊) potrafi dać znacznie więcej niż tylko zapełnienie pustego kawałka ściany (której powierzchnia ostatecznie kiedyś się skończy… i co wtedy?).


No to do gry i do dzieła!

No dobra, więc wprowadzam przed zajęciami malarskimi gry improwizacyjne. Te gry to jeszcze nie spektakl improwizowany, ale rozgrzewka przed nim, którą w impro stosuje się, żeby rozruszać i podkręcić swoją głowę i ciało. Ja spektaklu z Gigantami nie robię, jedynie korzystam z narzędzi impro, żeby ułatwić im wejście w "tryb snucia opowieści". Bo czym jest malowanie, w ogóle tworzenie, jeśli nie snuciem opowieści? Dlaczego dzieła van Gogha są podziwiane na całym świecie? Czy szczerość wobec siebie i otwartość na własne pomysły pomaga w tworzeniu? Odpowiedź brzmi – tak, tylko otwartość na siebie i swobodne snucie opowieści przybliży nas do tworzenia szczerych i prawdziwych wypowiedzi malarskich. Tak jak robił to van Gogh. Jego płótna, nawet po ponad stu latach, są tak bardzo prawdziwe, że wierzymy w każde ich „słowo”, w każde pociągniecie pędzla. Jego prace mogą się podobać lub nie, nie w tym rzecz, ale ciężko odmówić im charakteru i bezkompromisowej ekspresji twórczej autora. Nie są idealne, van Gogh nie był wirtuozem pędzla w klasycznym rozumieniu, ale był mistrzem snucia opowieści. I ta opowieść nigdy nie przestanie wzbudzać emocji, bo prawdziwa historia jest zawsze ciekawa dla drugiego człowieka (vide: dobra stara plotka, wszelkie reality show, doku dramy, influenserzy i portale pękające w szwach od historii z życia innych ludzi).


Zatem te krótkie ćwiczenia improwizacyjne, które proponuję, łączą te kilka celów: pomagają wyzwolić energię osobistą i grupową, uczą komunikacji z samym sobą, uczą odpuszczania chęci ciągłej kontroli swoich pomysłów i swojego ciała (wewnętrzny krytyk milknie zagłaskany zasadą akceptacji) a przez to nastawiają nas na tryb swobodnej ekspresji. A przy okazji wprowadzają w dobry nastrój, bo są nieraz naprawdę absurdalnie śmieszne.

To jest mój błąd! I jest całkiem fajny...

Jest jeszcze jeden ważny powód, dla którego korzystam z gier impro przed zajęciami z malowania. Jest to błąd. Tzn. nie, że błędem jest, że korzystam 😊 Tylko błąd jest powodem. Żeby nie mnożyć bytów i bajtów odsyłam Was TUTAJ, gdzie piszę więcej o błędzie.


ree

ree

A to sem ja na scenie i w pracowni, popełniając błąd za błędem :) (zdjęcie z impro: Maria Olszańska Photography, zdjęcie z pracowni: hmm... też się zastanawiam :))




Tyle ode mnie dla Was na dziś.


* A za cudowne lekcje impro dziękuję dobrej i kochanej Cheli Mydas z Kuźni Impro :)

 
 
 

Komentarze


art_giganci_logo_2021-02.png
bottom of page